Wciąż trwa zamknięta alfa Battlefield V na komputerach osobistych. Spędziłem na mapie Narvik kilka długich godzin, ale dalej nie wiem, co sądzić o aktualnym buildzie sieciowej strzelaniny. Jest… kompletnie inaczej niż się spodziewałem. DICE zbudowało solidne fundamenty, lecz wiele rzeczy jest jeszcze do przemyślenia i przemodelowania. Na szczęście właśnie po to są testy społecznościowe.
Nie będę ukrywał - gdy po raz pierwszy chwyciłem za MP40, szczerzyłem się od ucha do ucha. Kamień spadł mi z serca, bo w końcu rozstałem się z pierwszowojennym arsenałem z Battlefield 1. DICE należą się brawa za osadzenie sieciowej strzelaniny w trudnych czasach Pierwszej Wojny, ale chyba każdy z nas czuł, że pojazdy, karabiny i gadżety 1918 r. są jak kula u nogi deweloperów.
Skok do Drugiej Wojny wiąże się z radykalnym zastrzykiem adrenaliny. Battlefield V dostał ADHD.
Kamera jeszcze bardziej się trzęsie. Efekt flary stał się potężniejszy. Zupełnie nowy system motoryczny sprawia, że ma się wrażenie uczestnictwa w filmie nagrywanym GoPro z wyłączoną stabilizacją. To najbardziej „rozchwiana“, najbardziej drżąca, najbardziej niestabilna kadrowo odsłona w historii serii. Czuć, że twórcy chcieli jej nadać jak najbardziej filmowego charakteru. Nie jestem pewien, czy efekt końcowy jest wyłącznie pozytywny.
Na dłuższą metę ta przesadna hollywoodzkość może irytować. Pod koniec klasycznego Podboju prawie zawsze czułem się zadziwiająco zmęczony. DICE pompuje tyle środków w otoczkę, że gracz nieustannie czuje na sobie światła reflektorów. Przez pierwsze pięć, dziesięć, piętnaście minut rozgrywki działa to pobudzająco i zagrzewa do walki. Jednak z czasem chciałoby się na moment odpocząć. Utrzymać pozycję. Wtedy powstaje dysonans między drżącą kamerą i flarami, a żmudnym uzupełnianiem amunicji w punkcie zbornym.
Czuję, że przy Battlefield V nie będę w stanie odpocząć i zrelaksować się w ten sam sposób, co w BF3 oraz BF4. Tam potrafiłem godzinami bawić się w snajpera albo pilota, mając w poważaniu liczbę fragów. W BFV jest z kolei takie specyficzne rwanie do przodu. Gra ciągnie cię na linię frontu wszystkimi możliwymi sposobami. Jak gdyby gracz miał obowiązek zawsze grać na 100 proc., a każdy krok w tył był uznawany za dezercję. Może to ciekawie wpłynąć na rozgrywkę, lecz z drugiej strony, gdybym chciał się stresować i napinać, włączyłbym Call of Duty.
Intensywną akcję i filmową otoczkę w dziwaczny sposób zatrzymuje system respawnów.
Nie mam już wątpliwości, że nowy system wskrzeszania graczy to najgorsza unikalna mechanika BFV. Zamiast od razu przejść do mapy taktycznej, gracz musi odleżeć swoje na ziemi, wykrwawiając się i skamląc o pomoc. Przez ten czas każdy medyk oraz każdy członek oddziału może go podnieść. Jak to jednak jest ze wskrzeszaniem w serii Battlefield, każdy wie doskonale. Medycy są jak koty. Nie to, że cię nie widzą albo nie słyszą. Oni po prostu mają cię gdzieś.
System wykrwawiania jest najzwyczajniej w świecie frustrujący. Najpierw giniesz. Potem pojawia się ujęcie na twojego zabójcę. Następnie przez kilka lub kilkanaście sekund się wykrwawiasz. Dopiero teraz możesz wywołać mapę taktyczną lub odrodzić się na plecach członka oddziału. Łącznie prawie pół minuty zjada ociężały, dziwny, nie do końca przemyślany system, którego równie dobrze mogłoby nie być. Oczywiście BF nigdy nie był demonem prędkości na respawnach, ale i tak czuję w kościach, że społeczność graczy będzie mocno narzekać.
Tyle czasu mija w #BattlefieldV od momentu w którym cię załatwią, do momentu w którym ponownie możesz wrócić do gry. Sporo. Całkiem długo. Czuję, że ta nowa mechanika wykrwawiania i skomlenia o ratunek wielu się nie spodoba. pic.twitter.com/9oXH3tITGv
— SzymonR (@RadzewiczSzymon) 2 lipca 2018
Jestem przekonany, że grając wspólnie ze znajomymi w jednym oddziale, przy wykorzystaniu czatu głosowego, wrażenia ze wspólnego podnoszenia się będą zupełnie inne. Kiedy jednak bawisz się solo, uwłaczające konanie w kałuży własnej krwi nie zachęca do powrotu na serwery. Dochodzi do specyficznego rozdwojenia jaźni równoległych mechanik rozgrywki. Z jednej strony DICE krzyczy ci do ucha „-Go! Go! Go!“, z drugiej po każdym zgodnie możesz postawić wodę na herbatę. Coś jest nie tak.
Jestem zszokowany tym, jak bardzo twórcy osłabili pojazdy opancerzone w Battlefield V.
Mówiąc kolokwialnie, czołgi „nie mają życia“ w tej strzelaninie. Gdy maszynista wjeżdża tankiem do miasteczka, jest już martwy. Gracze rzucają się na niego jak stado sępów napadające na padlinę. Wszystko przez to, że każdy assault od razu posiada trzy rakiety przeciwpancerne. Na pojazdy opancerzone wylewa się prawdziwa kanonada ognia i eksplozji. Ciężkie maszyny to trumny na gąsienicach. Zadziwiająco wolne. Zadziwiająco niestraszne. Zamiast uciekać od czołgu, od razu biegnie się w jego kierunku, licząc na łatwe fragi.
Pojazdów jest również odczuwalnie mniej. Podczas Podboju na mapie Narvik widok czołgu to świętość. Zapomnijcie o cudownych kolumnach w stylu BF3, gdzie obok siebie jadą dwa tanki, amfibia i kilka opancerzonych furgonetek. W Battlefield V dominuje walka piechoty. Smutno to pisać, ale czołgi stały się egzotycznym dodatkiem do rozgrywki. Lepiej jest z maszynami latającymi. Miłośnikom zmechanizowanej rozgrywki sugeruję przyspieszony kurs pilotażu.
Nie mogę za to napisać złego słowa o broniach. Drugowojenny arsenał cieszy balansem.
Podstawą modelu ostrzału ewidentnie jest system z BF1. Czuć to chociażby po sporych karach, jakie dostają karabiny automatyczne. Kilka miesięcy temu dokładnie tak samo zachowywały się seryjnie strzelające pukawki w Battlefield 1, aż DICE zlitowało się nad fanami tych mniej finezyjnych narzędzi zniszczenia. O ile jednak w pierwszowojennej strzelaninie królowały karabiny snajperskie, tak w Battlefield V żaden typ broni nie wydaje się przesadnie dominujący.
Trafienie w ciało z karabinu wyborowego zabiera około 60 - 70 proc. życia. Oczywiście potem trzeba oderwać oko od lunety i przeładować komorę. Bronie maszynowe brutalnie podrywają lufę do góry, przez co walka na średnie dystanse wcale nie jest taka prosta. Pistolety są nieco słabsze niż w BF1, urywając po 15-30 punktów życia przy trafieniu w ciało. Paradoksalnie, najbardziej śmiercionośny byłem grając medykiem. Jego podstawowy karabin doskonale spisuje się nie tylko na średnie, ale również dalekie dystanse. Czuję w kościach, że ukochany przez wielu M1 Garand będzie prawdziwym hitem tej gry.
Battlefield V wciąż nie jest tytułem, do którego podchodzi się ze ślepym hurraoptymizmem.
Osłabienie czołgów, minimalizacja znaczenia pojazdów opancerzonych, przeniesienie środka ciężkości na jednostrzałowe karabiny, do tego długi okres czekania między zgonem i wskrzeszeniem - wszystko to elementy, które mogą nie spodobać się starszym, wymagającym fanom serii. To nie tak, że Battlefield V jest bardziej kontaktowy od poprzednich gier. Długi dystans wciąż został zachowany.
Brakuje jednak tego środka między snajperem i jego ofiarą. Brakuje szarżujących na siebie tanków, ciężarówek z piechotą i szaleńców na motocyklach. Oby do premiery coś się w tej materii zmieniło. Podstawa jest bardzo solidna i na pewno nie przepuszczę finalnej gry obok nosa. Gra ma rewelacyjny silnik, piękne areny oraz szeroką paletę ruchową, ale DICE musi pobawić się suwakami. Tutaj dodać więcej spalin, tam skrócić czas oczekiwania, jeszcze gdzie indziej dopracować system zniszczenia otoczenia. Wciąż jest wiele do zrobienia, a zamknięta alfa pokazuje to jak na dłoni.
Oby producenci wsłuchali się w głos społeczności.
Battlefield V to Battlefield 1 z ADHD i przerażająco słabymi pojazdami opancerzonymi – wrażenia z alfy